2008-11-04

Podróż Narciarz na wysokościach

Opisywane miejsca: Polska, Chiny (5897 km)
Typ: Inna

Żartuje czy zwariował? - pomyślałem, usłyszawszy propozycję kolegi. Na wyprawę wysokogórską do Chin jadę, nawet nie pytam o szczegóły.  Ale zjazd na nartach z jednej z 50 najwyższych gór na Ziemi? Z 7546 m n.p.m.?!  

 

Muztag Ata, "Ojciec Lodowych Gór", leży w chińskiej prowincji Sinkiang. Znajomy namówił mnie na wyprawę właśnie na ten szczyt. Kiedy obejrzałem go na zdjęciach, przestałem się dziwić - jego niesamowicie regularny kształt, równe nachylenie i wspaniały wygląd przyciągają alpinistów oraz ski-alpinistów z całego świata. Nasza ekipa liczy siedem osób. Trzy chcą wejść na szczyt i zjechać na nartach. Każdy poza mną był już w górach powyżej sześciu tysięcy metrów. Większość zaliczyła po jednym lub więcej siedmiotysięczników. Na nartach jeżdżę, odkąd pamiętam, ale w Szczyrku lub Korbielowie. Planowałem jakiś wypad w Alpy. Pojechałem do Chin.

... po blisko 30 kg bagażu na głowę, z czego dużą część stanowi sprzęt alpinistyczny i narciarski. Pierwszym poważnym wyzwaniem jest dotarcie na miejsce. Chwilami mam wrażenie, że Phileas Fogg podróżujący w 80 dni dookoła świata miał lepsze tempo podróży. Z Warszawy do Moskwy lecimy samolotem, potem Aerofłotem do stolicy Kirgizji - Biszkeku. Potem zaczyna się prawdziwa gehenna - do Chin ruszamy miejscową komunikacją. Sporą część drogi poruszamy się krętymi górskimi szutrówkami, pędząc na złamanie karku poradzieckimi uazami lub jeszcze bardziej wiekowymi furgonami marki mercedes. Za oknami na tle górskich krajobrazów migają egzotycznie odziani jeźdźcy, białe jurty i stadka wielbłądów. Czas stanął tu w miejscu kilkaset lat temu. Kilka razy braknie nam benzyny, raz potężne osunięcie się zbocza odcina nam drogę, innym razem nasz negocjator Bartek zapamiętale targuje się o cenę biletów i nie zauważa, że już nie ma miejsc w autobusie.
  • kamazy na granicy
Po dwóch dniach przekraczamy granicę z Chinami, po czterech
docieramy do prowincji Sinkiang, gdzie leży cel naszej wyprawy. Miasto
Kaszgar wita nas czteropasmową autostradą. Tu tracimy kilka dni na boje
z władzami, by załatwić pozwolenie na wejście na Muztag Ata. Cudem
tylko udaje nam się wywinąć z obowiązku zabrania ze sobą "oficera
łącznikowego" - oficjalnego przedstawiciela chińskiej władzy na naszej
wyprawie.
 Nastroje bojowe, chociaż pojawiają się pierwsze obawy i wahania.
Ratuje nas rewelacyjna kuchnia chińsko-ujgurska. Prawie tygodniowy
pobyt w tym niezwykłym mieście to prawdziwy korowód uczt i degustacji.
Kuchnia ujgurska opiera się na baraninie. Od mielonych szaszłyków
poprzez pierożki, tłuste esencjonalne zupy, po wszechobecny lahmad,
czyli makaron smażony z mięsem i warzywami - wszystko przyrządzane na
tysiące sposobów z różnymi dodatkami i przyprawami.
A na deser zawsze wspaniała zielona herbata (którą jednego wieczoru
przez przypadek myjemy sobie ręce, wzbudzając salwy śmiechu miejscowej
obsługi) i dojrzałe arbuzy lub melony. Kuchnia chińska jest bardziej
wyrafinowana. Próbujemy bakłażanów, smażonych pomidorów i papryczek,
jemy wspaniałe ślimaki nadziewane chilli, wędzone wątróbki, przepiórcze
jajka i smażony serek tofu, kurczaka na ostro w czerwonym sosie oraz
kaczkę po pekińsku. Niektóre potrawy mają taką moc, że nawet najtwardsi
nie dają rady i odpuszczają. Przepysznym uzupełnieniem są egzotyczne
zupy o subtelnym, nieznanym mi smaku. Nasza przygoda kulinarna kończy się wraz z opuszczeniem miasta. W
górach królują liofilizaty - czyli specjalnie wysuszona (w bardzo
niskiej temperaturze) i odtłuszczona żywność. Ruszamy w trasę. Nasze
bagaże dźwigają dwa wielbłądy, które wkrótce okazują się jeszcze mniej
pewne niż zdezelowane wehikuły produkcji radzieckiej. Nagle w czasie
trawersu stromego zbocza jeden z nich się płoszy. Powiązany starymi
linami stos naszych plecaków zsuwa się z jego garbu i wali w dół. Na
szczęście tuż przed strumieniem jedna z lin zawija się o skałę i
zatrzymuje pakunek. Chwała Bogu nie eksplodowała butla z gazem.  Dojdą? Nie dojdą? Całą relację Maćka Błasiaka czytaj w serwisie Logo24 >>

Po dwóch dniach przekraczamy granicę z Chinami, po czterech docieramy do prowincji Sinkiang, gdzie leży cel naszej wyprawy. Miasto Kaszgar wita nas czteropasmową autostradą. Tu tracimy kilka dni na boje z władzami, by załatwić pozwolenie na wejście na Muztag Ata. Cudem tylko udaje nam się wywinąć z obowiązku zabrania ze sobą "oficera łącznikowego" - oficjalnego przedstawiciela chińskiej władzy na naszej wyprawie.  Nastroje bojowe, chociaż pojawiają się pierwsze obawy i wahania. Ratuje nas rewelacyjna kuchnia chińsko-ujgurska. Prawie tygodniowy pobyt w tym niezwykłym mieście to prawdziwy korowód uczt i degustacji. Kuchnia ujgurska opiera się na baraninie. Od mielonych szaszłyków poprzez pierożki, tłuste esencjonalne zupy, po wszechobecny lahmad, czyli makaron smażony z mięsem i warzywami - wszystko przyrządzane na tysiące sposobów z różnymi dodatkami i przyprawami. A na deser zawsze wspaniała zielona herbata (którą jednego wieczoru przez przypadek myjemy sobie ręce, wzbudzając salwy śmiechu miejscowej obsługi) i dojrzałe arbuzy lub melony. Kuchnia chińska jest bardziej wyrafinowana. Próbujemy bakłażanów, smażonych pomidorów i papryczek, jemy wspaniałe ślimaki nadziewane chilli, wędzone wątróbki, przepiórcze jajka i smażony serek tofu, kurczaka na ostro w czerwonym sosie oraz kaczkę po pekińsku. Niektóre potrawy mają taką moc, że nawet najtwardsi nie dają rady i odpuszczają. Przepysznym uzupełnieniem są egzotyczne zupy o subtelnym, nieznanym mi smaku. Nasza przygoda kulinarna kończy się wraz z opuszczeniem miasta. W górach królują liofilizaty - czyli specjalnie wysuszona (w bardzo niskiej temperaturze) i odtłuszczona żywność. Ruszamy w trasę. Nasze bagaże dźwigają dwa wielbłądy, które wkrótce okazują się jeszcze mniej pewne niż zdezelowane wehikuły produkcji radzieckiej. Nagle w czasie trawersu stromego zbocza jeden z nich się płoszy. Powiązany starymi linami stos naszych plecaków zsuwa się z jego garbu i wali w dół. Na szczęście tuż przed strumieniem jedna z lin zawija się o skałę i zatrzymuje pakunek. Chwała Bogu nie eksplodowała butla z gazem.  

 

 

Dojdą? Nie dojdą? Całość relacji Maćka Błasiaka czytaj w serwisie Logo24 >>

  • W drodze do bazy
  • Trasa do base campu
  • objuczony wielbłąd
  • trekking na śniegu
  • na wysokościach...
  • formalności

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż