Podróż Narciarz na wysokościach
Żartuje czy zwariował? - pomyślałem, usłyszawszy propozycję kolegi. Na wyprawę wysokogórską do Chin jadę, nawet nie pytam o szczegóły. Ale zjazd na nartach z jednej z 50 najwyższych gór na Ziemi? Z 7546 m n.p.m.?!
Muztag Ata, "Ojciec Lodowych Gór", leży w chińskiej prowincji Sinkiang. Znajomy namówił mnie na wyprawę właśnie na ten szczyt. Kiedy obejrzałem go na zdjęciach, przestałem się dziwić - jego niesamowicie regularny kształt, równe nachylenie i wspaniały wygląd przyciągają alpinistów oraz ski-alpinistów z całego świata. Nasza ekipa liczy siedem osób. Trzy chcą wejść na szczyt i zjechać na nartach. Każdy poza mną był już w górach powyżej sześciu tysięcy metrów. Większość zaliczyła po jednym lub więcej siedmiotysięczników. Na nartach jeżdżę, odkąd pamiętam, ale w Szczyrku lub Korbielowie. Planowałem jakiś wypad w Alpy. Pojechałem do Chin.
docieramy do prowincji Sinkiang, gdzie leży cel naszej wyprawy. Miasto
Kaszgar wita nas czteropasmową autostradą. Tu tracimy kilka dni na boje
z władzami, by załatwić pozwolenie na wejście na Muztag Ata. Cudem
tylko udaje nam się wywinąć z obowiązku zabrania ze sobą "oficera
łącznikowego" - oficjalnego przedstawiciela chińskiej władzy na naszej
wyprawie.
Nastroje bojowe, chociaż pojawiają się pierwsze obawy i wahania.
Ratuje nas rewelacyjna kuchnia chińsko-ujgurska. Prawie tygodniowy
pobyt w tym niezwykłym mieście to prawdziwy korowód uczt i degustacji.
Kuchnia ujgurska opiera się na baraninie. Od mielonych szaszłyków
poprzez pierożki, tłuste esencjonalne zupy, po wszechobecny lahmad,
czyli makaron smażony z mięsem i warzywami - wszystko przyrządzane na
tysiące sposobów z różnymi dodatkami i przyprawami.
A na deser zawsze wspaniała zielona herbata (którą jednego wieczoru
przez przypadek myjemy sobie ręce, wzbudzając salwy śmiechu miejscowej
obsługi) i dojrzałe arbuzy lub melony. Kuchnia chińska jest bardziej
wyrafinowana. Próbujemy bakłażanów, smażonych pomidorów i papryczek,
jemy wspaniałe ślimaki nadziewane chilli, wędzone wątróbki, przepiórcze
jajka i smażony serek tofu, kurczaka na ostro w czerwonym sosie oraz
kaczkę po pekińsku. Niektóre potrawy mają taką moc, że nawet najtwardsi
nie dają rady i odpuszczają. Przepysznym uzupełnieniem są egzotyczne
zupy o subtelnym, nieznanym mi smaku. Nasza przygoda kulinarna kończy się wraz z opuszczeniem miasta. W
górach królują liofilizaty - czyli specjalnie wysuszona (w bardzo
niskiej temperaturze) i odtłuszczona żywność. Ruszamy w trasę. Nasze
bagaże dźwigają dwa wielbłądy, które wkrótce okazują się jeszcze mniej
pewne niż zdezelowane wehikuły produkcji radzieckiej. Nagle w czasie
trawersu stromego zbocza jeden z nich się płoszy. Powiązany starymi
linami stos naszych plecaków zsuwa się z jego garbu i wali w dół. Na
szczęście tuż przed strumieniem jedna z lin zawija się o skałę i
zatrzymuje pakunek. Chwała Bogu nie eksplodowała butla z gazem. Dojdą? Nie dojdą? Całą relację Maćka Błasiaka czytaj w serwisie Logo24 >>
Po dwóch dniach przekraczamy granicę z Chinami, po czterech docieramy do prowincji Sinkiang, gdzie leży cel naszej wyprawy. Miasto Kaszgar wita nas czteropasmową autostradą. Tu tracimy kilka dni na boje z władzami, by załatwić pozwolenie na wejście na Muztag Ata. Cudem tylko udaje nam się wywinąć z obowiązku zabrania ze sobą "oficera łącznikowego" - oficjalnego przedstawiciela chińskiej władzy na naszej wyprawie. Nastroje bojowe, chociaż pojawiają się pierwsze obawy i wahania. Ratuje nas rewelacyjna kuchnia chińsko-ujgurska. Prawie tygodniowy pobyt w tym niezwykłym mieście to prawdziwy korowód uczt i degustacji. Kuchnia ujgurska opiera się na baraninie. Od mielonych szaszłyków poprzez pierożki, tłuste esencjonalne zupy, po wszechobecny lahmad, czyli makaron smażony z mięsem i warzywami - wszystko przyrządzane na tysiące sposobów z różnymi dodatkami i przyprawami. A na deser zawsze wspaniała zielona herbata (którą jednego wieczoru przez przypadek myjemy sobie ręce, wzbudzając salwy śmiechu miejscowej obsługi) i dojrzałe arbuzy lub melony. Kuchnia chińska jest bardziej wyrafinowana. Próbujemy bakłażanów, smażonych pomidorów i papryczek, jemy wspaniałe ślimaki nadziewane chilli, wędzone wątróbki, przepiórcze jajka i smażony serek tofu, kurczaka na ostro w czerwonym sosie oraz kaczkę po pekińsku. Niektóre potrawy mają taką moc, że nawet najtwardsi nie dają rady i odpuszczają. Przepysznym uzupełnieniem są egzotyczne zupy o subtelnym, nieznanym mi smaku. Nasza przygoda kulinarna kończy się wraz z opuszczeniem miasta. W górach królują liofilizaty - czyli specjalnie wysuszona (w bardzo niskiej temperaturze) i odtłuszczona żywność. Ruszamy w trasę. Nasze bagaże dźwigają dwa wielbłądy, które wkrótce okazują się jeszcze mniej pewne niż zdezelowane wehikuły produkcji radzieckiej. Nagle w czasie trawersu stromego zbocza jeden z nich się płoszy. Powiązany starymi linami stos naszych plecaków zsuwa się z jego garbu i wali w dół. Na szczęście tuż przed strumieniem jedna z lin zawija się o skałę i zatrzymuje pakunek. Chwała Bogu nie eksplodowała butla z gazem.
Dojdą? Nie dojdą? Całość relacji Maćka Błasiaka czytaj w serwisie Logo24 >>